„Byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie...” - w tym miejscu to jest jak najbardziej wskazany cytat. Wyjechałem, i chyba trochę daleko.
Zacznijmy od początku. Sobota, wiatr, deszcz i... wszystko, co mówi, żeby nie wsiadać motocykl, ale trzeba. W domu miejsca nie ma, urlop się zaczął i mam w domu siedzieć? Chyba nie! Godzina 12 i zaczynam szybkie pakownie. 12.10 i już jestem gotowy, ale zmiana decyzji. Wezmę boczne kufry, to nie będę się ścieśniał. To był jednak błąd. Ledwo zmieściłem się w trzy kufry. Droga do Warszawy nie była przyjemna. Wiatr, remonty dróg i deszcz.
Udało się i na drugi dzień już w dwa motorki ciśniemy w okolice Rzeszowa. Nawet znajomi są zdziwieni, że nie mam planów. Pierwszy nocleg u bram Bieszczad, aż się chce wskoczyć na chwilę na te winkle. Wieczorem telefon, jakiś SMS i wszystko już ustalone. Mam się stawić o 11 na granicy ze Słowacją w Barwinku. Miejsce znane, więc stresu nie ma.
O godz. 9 jestem w ostatniej miejscowości przed granicą i muszę zajechać do apteki. Reklamówka lekarstw na pewno pomoże przełamać ból gardła i lekką temperaturę. Zaczyna padać śnieg. Trochę niedobrze. Śnieg zalepia szybkę w kasku. Lepszy jest już grad – odbija się. Pani w aptece tylko się uśmiechnęła, widząc mnie z kaskiem kupującego kupę lekarstw od przeziębienia.
Na granicy spotykam się ze znajomymi i już na trzy motorki lecimy w kierunku Tokaju. Tam nocleg, trochę winka i praca nad dalszymi planami wyjazdu.
C.d.n.
Rokers